Życie „obdarzyło” mnie prawie dwiema dobami pobytu w szpitalu z naszym czterolatkiem, któremu przydarzyło się wgłobienie jelita. Chociaż sam fakt dość poważnego schorzenia i cierpienia dziecka był doświadczeniem bardzo trudnym, to nie mogę nie zauważyć, iż był to także dla mnie czas łaski. Ponieważ czas się zatrzymał. Mogłem leżeć i „nic” nie robić patrząc w sufit, a świat musiał sobie beze mnie poradzić. Zdarza się to nader rzadko. Mogłem także oddać się temu, co tak bardzo lubię: przyglądaniu się interakcjom międzyludzkim w tej sytuacji. Dopatrzyłem się dziesięciu różnych punktów widzenia na to zdarzenie:
Rodzic – chore dziecko
Chore dziecko – rodzic
Dziecko – lekarz
Lekarz – dziecko
Rodzic – lekarz
Lekarz – rodzic
Pielęgniarka – dziecko
Dziecko – pielęgniarka
Rodzic – pielęgniarka
Pielęgniarka – rodzic
A to tylko główne, nazwijmy to poziomy relacji, ponieważ były także panie sprzątające, telefony do domu itd. Jedno bardzo konkretne zdarzenie, a jak różnie odbierane. Próbowałem „być” po kolei dzieckiem, lekarzem, pielęgniarką. Jak zmienia się nasze myślenie, gdy staramy się zrozumieć potrzeby drugiej osoby z jej perspektywy, nie własnej. Było mi łatwiej, bo „miałem czas”.
Zdecydowanie trudniej otworzyć mi się na potrzeby drugiej osoby, zrozumieć jej punkt widzenia, w wirze dnia, gdy tyle spraw domaga się mojej uwagi, gdy jestem tak zmęczony. Pogarsza to niestety możliwość porozumienia się. Jak trudno wyrobić sobie nawyk wychodzenia ponad własną perspektywę i potrzeby. Byłby tak przydatny w sytuacjach konfliktowych.
Michał
„Każdy niech przeto postąpi tak, jak mu nakazuje jego własne serce, nie żałując i nie czując się przymuszonym, albowiem radosnego dawcę miłuje Bóg.” ( 2 Kor 9,7).
Mimo że koniec roku szkolnego (i przedszkolnego) się zbliża, zanoszę do przedszkola ryzę papieru, aby go na pewno nie zabrakło.
Codziennie, gdy tylko przychodzę po nasze dzieci do przedszkola, czekają na mnie z rysunkami, aby sprawić mi nimi radość, wyróżnić, docenić. A mnie serce ze wzruszenia wówczas pęka i uśmiech radosny pojawia się na twarzy, bo to przecież ich własna i nieprzymuszona chęć do sprawienia mi przyjemności.
I chyba nie tylko mnie – takie gesty i najmniejsze, dobre uczynki, które otrzymuję od dzieci, sprawiają najwięcej radości. Ale mam też świadomość, że tylko cierpliwie pouczane będą umiały je podejmować z wolnej woli i z miłością. Nie mogę ich do nich przymuszać.
Zastanawiam się również dzisiaj, jak szanuję wolność innych, dorosłych, w ich decyzjach. Czy nie narzucam swojej woli i wizji innym? Przecież zdecydowanie więcej satysfakcji mam z tego, gdy efekty pracy widoczne są po szczerej zachęcie i zasłużonej pochwale.
Dorota
„Daję wam przykazanie nowe, abyście się wzajemnie miłowali, jak Ja was umiłowałem.”
(J 13,34)
Przypominam sobie chwile narodzin naszych dzieci i tę wielką radość tak wyraźnie towarzyszącą pierwszym dniom, tygodniom po porodzie. Radość i szczęście, że są i że są takie, jakie są. Taka czysta postać miłości 🙂
I przypominam sobie chwile ich chorób, lęku o zdrowie i życie. Wtedy, gdy zwielokrotnia się zwykła troska, również odczuwam szczególnie wyraźnie, jak bardzo ich kocham, jak wielkim są skarbem, wartością i darem.
Dzięki tym doświadczeniom mogę choć trochę pojąć, jak bardzo kocha nas Bóg. Jak wielka i całkowicie bezinteresowna jest to miłość. Ile w niej radości, nadziei, troski, pragnienia dobra. Tak po prostu, bez żadnych warunków. Znajduję w tej myśli powód do radości 🙂
Basia
Młoda kobieta letniej sukience stoi z torbami pełnymi zakupów na krawężniku. Płacze do telefonu. Dowiaduję się, że zostawiła tu auto, które zniknęło. A w domu za miastem czeka niemowlę.
Patrzę na miejsce po aucie. Zaparkowane było tak, jak pozostałe na tej wąskiej, jednokierunkowej uliczce. Może jedynie trochę kolidowało z wyjściem zza żywopłotu dla pieszych. Są tu niedaleko uczelnie i domy akademickie; od kiedy auto ma prawie każdy student, miejsc parkingowych jest jak na lekarstwo. Znam dobrze tę okolicę, mieszkają tu moi rodzice. I wielu “życzliwych” emerytowanych sąsiadów, którzy w swojej czujności codziennie wzywają straż miejską. Mama ratowała już wiele aut przed mandatami czy odholowaniem.
A może potrzeba trochę więcej wyobraźni. Może “sprawiedliwy” faryzeusz nazbyt się spieszy z karą. W prawie istnieje zasada “domniemania niewinności” względem każdego podsądnego, dopóki nie udowodni mu się winy.
Czy to naiwność, bronić drugiego i tłumaczyć? Podejrzewać o dobrą wolę i dobre intencje? Zakładać, że wszyscy chcemy dobrze, choć mamy swoje ograniczenia? Bywa to niezwykle trudne, zwłaszcza gdy skutki tych ograniczeń nas ranią. Ale w głębi serca przecież sami właśnie tak pragniemy być traktowani.
M
z rodzinami bywają… niebezpieczne. Zwłaszcza, że mogą człowiekowi nadać nową tożsamość, z którą trudno się żyje. W sensie, że zdecydowanie przerasta, a zobowiązanie dorastania do tożsamości wydaje się pozostawać.
A było to tak. Dwa dni temu wybraliśmy się nad morze z grupką rodzin. Ja niby osobno, ale w drodze trzymaliśmy się razem. Gdy dotarliśmy nad morzem część rodzin poszła w lewo, część w prawo, a ja sam, niezależnie. Po jakimś czasie postanowiłem sprawdzić, jaka jest temperatura wody. Zauważyłem, że od brzegu w głąb morza sięgała wyjątkowo duża płycizna. Z jej prawej i lewej strony od razu zanurzało się w wodzie po kolana i wyżej, a tu przez wiele metrów szło się w głąb morza ciągle po kostki. Co z daleka wyglądało na dość ewangeliczny sposób poruszania się po morzu. I nie trzeba było długo czekać na reakcję. Jeden z przedszkolaków od razu to zauważył i skomentował: Mamo, patrz, Pan Bóg chodzi po wodzie. Okazało się, że w ich języku jestem dla nich „Pan Bóg”.
Dziś przy kolacji jeden z chłopców powiedział do mamy, że dziś bawił się z Jezusem. Uff. Trochę mi ulżyło. Jeszcze kilka dni i może spadnę do swojej własnej tożsamości – ksiądz. Ale nawet i ona jest przecież taka zobowiązująca. Dać przykład dziecku, uczynić świat modlitwy bezpiecznym, bliskim, ciepłym, wzbudzić w nim pragnienie bycia częścią tego świata – jak bardzo jest to zobowiązujące.
To tak na przedłużeniu tego, o czym pisała wczoraj nasza M. Czy jesteś Mamą, czy Tatą, Żoną czy Mężem, czy Księdzem czy Siostrą – musisz dorastać do swego imienia. Życie innych od tego zależy. Życie na miarę godności osoby.
z Wisełki, z turnusu 1-szego
ks. Jarosław
Wybrałam się do kina na film “Uciekinier” (Mud, 2013). Trochę przypadkowo, bo gdybym wiedziała wcześniej, jak trudne to kino, może poczekałabym na najnowszego “Star Treka.” Trudne, bo z perspektywy 14-letniego dziecka oglądamy świat, w którym dorośli nie zdają egzaminu z najprostszych spraw.
I tak, gdy ojciec oznajmia chłopcu, że będą się z matką rozwodzić, ten odpowiada: “Ale małżeństwo jest po to, by się wzajemnie kochać i wspierać”. “Teraz to nie jest już takie oczywiste”, mówi ojciec. Brzmi to zupełnie jak deklaracja bankructwa, która dla chłopca oznacza osobisty koniec świata.
I kilka innych znamiennych scen. Na przykład gdy ojciec i matka usiłują udowodnić synowi, które z nich jest gorsze i bardziej winne. I nie widzą, że jego to zupełnie nie obchodzi, bo dla niego porządek świata leży w gruzach, gdy przestają mówić jednym głosem. Albo gdy zamknięci w swoich problemach – nie mają czasu o nic zapytać, pociągnąć rozmowy z własnym synem dalej niż poza zdawkowe: “czy chcesz coś zjeść?” i “skąd to podbite oko?”
Tak wiele zależy od nas, dorosłych, rodziców – jakkolwiek “niekompetentni” byśmy się w tej roli czasami nie czuli. I nie pojedynczo od każdego z nas, ale od tego, co stworzymy razem.
M
Jedna mama powiedziała mi, że doświadczyła niezwykłej radości, gdy ujrzała reakcję swoich najmłodszych synów na widok morza. Byli tak zaskoczeni i tak przejęci, że nie umieli znaleźć odpowiedniej formy dla wyrażenia tego zachwytu. Biegali więc cały czas od mamy do morza i z powrotem. A potem jeszcze zobaczyli statki na morzu i na nowo entuzjazm.
Dzięki dzieciom zostaje nam dane na nowo przeżyć radość z tego, co już tak nam znane, do czego się może już przyzwyczailiśmy.
To w końcu prawda płynąca wprost z Ewangelii: „Jeśli się nie staniecie jak dzieci”….
Rekolekcje to także czas żeby się na nowo zachwycić tym, co już takie zwyczajne, znane, powszednie. Odświeżyć nasze spojrzenie na siebie nawzajem i sięgnąć do prostych gestów, które może wymagają tylko przewietrzenia morskim wiatrem.
Z serdeczną pamięcią z trwających już rekolekcji,
ks. Jarosław
“Aż po dzień dzisiejszy, gdy czytają Mojżesza, zasłona spoczywa na ich sercach. A kiedy ktoś zwraca się do Pana, zasłona opada.” (2 Kor 3,14)
Z własną słabością, zniecierpliwieniem, zniechęceniem, strachem się zmagam. Wśród ludzi nawet udaje mi się to zakamuflować, udawać, chować i uciekać.
Sama sobie też mówię, że nie ma problemu, nie ma powodu do rozpaczy, przesadzam.
A przecież te sprawy nazwane i te nienazwane mnie tylko uwierają.
Po co mi ta zasłona – się pytam i odpowiedzi nie znajduję. I płaczę, bo boli, uwiera i przeszkadza, i wołam Pana.
A On napełnia mnie sobą, gdy wpatruję się w Jego oblicze. W Jego skromność, cichość, łagodność. I On rozjaśnia me serce i zapewnia, że “za sprawą Ducha Pańskiego, coraz bardziej jaśniejąc, upodabniamy się do Jego obrazu.”
Dziękuję Ci, Jezu, za Twoją cierpliwość do mnie.
Dorota
Oj, znowu burzliwy dzień. Bo burz było wiele. Nie tylko za oknem. A to trzeci czwartemu coś zabrał, a to pierwszy trzeciego wyrzucił z pokoju. No, ale ten trzeci pierwszemu przeszkadzał w nauce podobno. Za jakiś czas czwarty wrzeszczy, że ten trzeci ma na niego nie patrzeć i już. Gdzieś w międzyczasie druga strzela focha. Między to powkładajmy „rozlane mleko”, „stłuczoną szklankę” itp., itd. I chciałoby się pomyśleć: to nie ma sensu. Jedna radosna chwila na dziesięć dołujących. Nie takie tacierzyństwo sobie wyobrażałem. Ale tak sobie myślę i moją mamę podpytuję jak to było z nami. Oj było, było, słyszę. No, coś tam pamiętam. Nie raz poprztykało się z rodzeństwem. Ale to takie nieważne teraz, tak mało znaczące.
Jak trudno czasem nie zatrzymywać się na bliskiej perspektywie. Jak brakuje mi czasem tej wyobraźni, do czego wychowuję nasze dzieci i że to to całkiem długi proces. I, że wietrzna pogoda, to też pogoda, nie wspominając o burzy, która też przyrodzie służy.
Michał
Turnus 1 powoli się zaczyna. Od soboty zjeżdżają się rodziny. To turnus dla małżonków będących rodzicami dzieci, które jeszcze nie chodzą do szkoły. Wszędzie więc pełno maluszków. Tempo wolniejsze, bo wiele z nich wymaga jeszcze całkowitej opieki, ale nawet te starsze wymagają ciągłej uwagi. W kaplicy więc rodzice próbują dzieci utrzymać przy sobie, a maluchy zdobyć jak najwięcej przestrzeni dla siebie. W jadalni natomiast trwa walka o to, które z dzieci uda się szybciej nakarmić, zanim ruszą na kolejną ekspedycję.
Większość żon ze względu na maleństwa jest w domu, a mężowie spędzają większość czasu w pracy. Teraz, kiedy mogą być przez całe dni razem, są oblegani przez dzieci. Co chwilę słychać: tatusiu, tato, zobacz! potrzymaj! chodź!
Zatrzymują czas wieczorne adoracje. Dzieci, przez cały dzień aktywne na świeżym powietrzu, wieczorem szybciej zasypiają, dając rodzicom czas na modlitwę. Ze szczególnym wzruszeniem patrzę na modlących się mężów i ojców. Jak cenny to czas. Jak piękny to widok. Oddaję ich św. Józefowi.
ks. Jarosław