Mój przyjaciel opowiedział mi o tym, jak pojechał do domu, z którym wiązał najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Jakże był rozczarowany, gdy na miejscu zastał częściowo spaloną, częściowo zburzoną, ruderę. Zrozumiał wtedy, że dom istniał dzięki wysiłkowi dziadka, który go doglądał.
Akurat dobiegał końca nasz weekend na wsi, gdy usłyszeliśmy tę opowieść. Na “naszej wsi”, gdzie wszystko służy wypoczynkowi. “Raj na ziemi”, mówią nasi znajomi, a przecież kiedyś było to zwykłe gospodarstwo, które po autochtonach przejęli repatriowani ze Wschodu dziadkowie męża. Później, rodzina Andrzeja cegła po cegle rozbierała budynki gospodarcze, zamieniała wiejski dom w prosty wakacyjny azyl, obejście – w połacie trawy, sad, mini-winnicę, lasek. Żebym mogła z książką wisieć na hamaku, ktoś musiał posadzić drzewa. Żeby dzieci mogły biegać boso po trawie, ktoś wyzbierał z niej kamienie i patyki, a trawę – skosił.
Ileż wysiłku wymaga trwanie. Nie po prostu bezwolne “bycie”. Aby coś trwało, trzeba sprawdzać, czy coś się nie sypie, czy czegoś nie trzeba naprawić, polepszyć.*
Dom. Relacja z Nim. Relacja z mężem. Z dziećmi. Z krewnymi. Z przyjaciółmi.
Bez wysiłku doglądania wszystko zamienia się w ziemię jałową, bez plonu. Więc przyglądam się moim relacjom i sprawdzam – w których z nim trwam, a w których już tylko jestem. I czy komuś ważnemu mnie nie brakuje.
Małgosia
*Ks. Mariusz Białobłocki, proboszcz parafii w Rychtalu, homilia z 6 maja 2012.