Pozwolić być czyli sprzyjać – o szacunku

April 6, 2017 6:07 am

Zbieżność myśli Karola Wojtyły z myślą Romana Ingardena może na pierwszy rzut oka zadziwiać. Obaj bowiem myśliciele zdają się reprezentować odmienne postawy badawcze. Dla Ingardena, jak wynika to z jego korespondencji z Edytą Stein, niedopuszczalna w nauce, a tym ma być właśnie filozofia, jest wszelka motywacja religijna. Wydaje się, że Ingarden idzie tu za uprzedzeniami naukowego ducha swojej epoki, dla którego religia i wiara – to obszar bezwartościowych poznawczo lub wręcz szkodliwych dogmatów i przeżyć. Cały ten obszar ludzkiego doświadczenia wydaje się dla Ingardena niedostępny. Natomiast impuls naukowy Karola Wojtyły zdaje się pochodzić z tego właśnie doświadczenia wiary, która szuka zrozumienia.

Pomimo tych istotnych różnic istnieje w ich naukowej biografii pewien punkt wspólny. Jest nim fenomenologia. Ingarden to fenomenolog co się zowie – uczeń Husserla, oryginalny myśliciel tej szkoły filozoficznej, twórczo rozwijający ją w obszarze estetyki i ontologii. Karol Wojtyła w swojej twórczości filozoficznej łączy elementy subiektywistycznej metody fenomenologicznej z elementami realizmu tomistycznego. To również wnikliwy czytelnik Maxa Schelera, innego wybitnego fenomenologa z dziedziny etyki i teorii wartości. Wydaje mi się, że to właśnie ów wątek fenomenologiczny pozwala spotkać się filozoficznie Wojtyle i Ingardenowi.

Czym zatem jest fenomenologia? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie w kilku zdaniach. Poza tym nie to jest przedmiotem mojego zainteresowania w tym miejscu. Chciałbym zwrócić uwagę na pewien istotną cechę  tego kierunku filozoficznego, która, jak sadzę, ma znaczenie  nie tylko dla zawodowych filozofów, ale dla każdego człowieka. Chcę mianowicie napisać o szacunku.  Dostrzegam go u źródeł ruchu fenomenologicznego, którego początek datuje się od opublikowania  Badań logicznych Husserla. Na samym początku Husserl charakteryzuje postawię, którą ma w sobie wyćwiczyć każdy, kto chce uprawiać fenomenologię. Fenomenologami mogą być bowiem tylko ci, „którzy wyćwiczyli w sobie umiejętność dokonywania czystego opisu w owym przeciwnym naturze habitus refleksji, którzy zatem pozwalają oddziaływać na siebie stosunkom fenomenologicznym w sposób czysty.” W tym filozoficznym żargonie Husserl opisuje postawę szacunku, która wyraża się w wysiłku („wyćwiczyli w sobie umiejętność ”) zmierzającym do tego, aby to, co chce mi się ukazać, mogło mi się ukazać takim, jakim jest („pozwalają oddziaływać na siebie stosunkom fenomenologicznym w sposób czysty”). Dlatego powinienem wycofać wszystkie swoje uprzedzenia, przesądy i oczekiwania. To kapitalne stwierdzenie. Mam pozwolić temu, co mi się jawi, być tym, czym to coś jest. To intelektualne ćwiczenie ma wiele wspólnego z duchowym wysiłkiem określanym przez mistrzów duchowości jako agere contra – działaniu wbrew naturalnym skłonnościom („przeciwnym naturze habitus refleksji”).

To co w Badaniach logicznych było zaledwie łatwą do przeoczenia wzmianką w dojrzalszym omówieniu metody fenomenologicznej, w Ideach I zostanie określone „zasadą wszystkich zasad”: „każda źródłowo prezentująca naoczność jest źródłem prawomocności poznania, że wszystko, co się nam  w ‘intuicji’ źródłowo (by się tak wyrazić: w swej cielesnej rzeczywistości) przedstawia, należy po prostu przyjąć jako to, jako co się prezentuje, ale także jedynie w tych granicach, w jakich się tu prezentuje.” Postawa fenomenologiczna, którą rozpoznaję jako szacunek, nie jest tylko biernym przyzwoleniem, ale aktywnym przyjmowaniem. Szacunek nie jest obojętnością, ale jest specyficzną formą naszego zaangażowania, która pozwala innym, rzeczom, istotom żywym, ludziom, aniołom i Bogu być tym, czym są ze swej istoty. Heidegger opisuje tę postawę jako sprzyjanie:  „Sprzyjać zaś – jeśli odwołamy się do bardziej pierwotnego znaczenia tego słowa – to: darować istotę. Takie sprzyjanie jest właściwą istotą owej mocy, która nie tylko może zdziałać to lub owo, lecz może pozwolić czemuś ‘istoczyć się’ takim, jakim jest, to znaczy pozwolić mu być. Moc sprzyjania jest tym, ‘na mocy’ czego coś jest w stanie właściwie być.”

Podsumowując. Szacunek jest postawą, która pozwala innym nie tylko być tym czym są, ale wręcz stawać się tym czym są. Pozwalać być, przyjmować i sprzyjać to trzy słowa, w których zawiera się istota szacunku obejmującego całą rzeczywistość. Szacunek to postawa realistyczna, która zbliża rozbieżne na pierwszy rzut oka drogi życiowe i naukowe.

Mariusz Rogalski

Dar z siebie – intuicja filozoficzna

December 22, 2016 5:00 am

Przy okazji pisania poprzedniego wpisu sięgnąłem ponownie po artykuł prof. Ingardena “Człowiek i czas “.  Poza samym tytułem w pamięci nie pozostało mi żadne zdanie, żadna myśl z jego treści. Przystąpiłem więc do lektury poszukując potwierdzenia własnych przemyśleń dotyczących związku między przeżywaniem czasu a doświadczaniem samego siebie. Ku mojemu zdziwieniu natknąłem się na wątki, które dotychczas kojarzyłem z myślą Karola Wojtyły.

Po pierwsze Ingarden pisze o czynie: “Istnieją swobodne i odpowiedzialne czyny moje, które spełniam w ciężkich chwilach życia – czasem w obliczu śmierci – a które niejako biją z najgłębszego wnętrza mego ‘ja’, jakim się ono stało w przeszłości i do dziś, do chwili czynu się utrzymuje.” Problemowi czynu, jako fenomenu, w którym ujawnia się osobowa struktura człowieka Karol Wojtyła poświęcił swoją pracę habilitacyjną “Osoba i czyn”. W czynie, czyli w wolnym i świadomym działaniu, osoba nie tylko się wyraża, ale również się buduje. Struktura czynu wskazuje na swojego sprawcę – osobę, istotę wolną, obdarzoną rozumem i wolą. Szczególna wymowa czynu dokonywanego w sytuacji granicznej bierze się stąd, że w nim wyraża się nasza tożsamość, nasze wybory, zaangażowania, to kim się staliśmy i to kim jesteśmy, to wreszcie, co zrobiliśmy z naszą wolnością. Szczególnym rodzajem czynu jest męczeństwo, czyli dobrowolne przyjęcie śmierci za wiarę. Chociaż męczennik wydaje się być biernym przedmiotem czyjegoś działania, to jego męczeństwo jest czynem par exellence, ponieważ w nim kulminuje jego tożsamość zbudowana na życiu łaską. W tym kontekście mówienie o “śmierci za wiarę” może być mylące, ponieważ przesłanie ów moment tożsamościowy męczeństwa i sugeruje, że męczennik umiera za jakąś za jakąś doktrynę. Męczennik nie umiera za to co mówi, ale za to kim jest. Dla męczennika odrzucenie swojej wiary byłoby odrzuceniem swojej tożsamości, byłoby duchową śmiercią. Czyn męczeński jest tak ważnym argumentem w procesie kanonizacyjnym, ponieważ świadczy ono o nadprzyrodzonej tożsamości kandydata na ołtarze.

Po drugie Ingarden, tak jak Wojtyła, uważa, że kluczem do zrozumienia człowieka jest wolność. Swój artykuł kończy słowami: “Jestem siłą, co chce być wolna. I nawet trwanie swoje wolności poświęci. Ale zewsząd pod naporem sił innych żyjąca, niewoli zaródź sama w sobie znajduje, jeśli się odpręży, jeżeli wysiłku zaniedba. I wolność swoją utraci, jeżeli się sama do siebie przywiąże. Trwać i być wolna może tylko wtedy, jeżeli siebie samą dobrowolnie odda na wytwarzanie dobra, piękna i prawdy. Wówczas dopiero istnieje.”

Tym co fundamentalne dla myślenia Wojtyły o człowieku, i co wybrzmiewa w również w słowach Ingardena, to przekonanie, że w pełni osobowe istnienie realizuje się w dobrowolnym oddaniu siebie. Ale co to znaczy oddać siebie? Co takiego oddaję oddając siebie? Z jakiego rodzaju czynem mamy to do czynienia? W ostateczności dar z siebie jest darem z własnej wolności, jest czynem wolności, która oddaje samą siebie. Każde jednorazowy nasz dar z siebie ma swoje źródło w tym oddaniu własnej wolności. Ponieważ jest to czyn wolny, to wolność nie zostaje zanegowana, ale przeciwnie, afirmuje siebie, utwierdza się w swojej istocie. Dlatego można powiedzieć, że między wolnością a darem z siebie zachodzi ścisły związek: ile wolności tyle daru z siebie, tyle miłości. Formułę tę można potraktować jako filozoficzną parafrazę ewangelicznej przypowieści o ziarnie, które wzrasta obumierając.

Mariusz Rogalski

Dar i czas  

August 4, 2016 5:00 am

Zastanawiając się nad kolejnym wpisem na blogu pomyślałem, że rozpocznę od słów jednej z czołowych polskich feministek na temat jej stosunku do dzieci. Ponieważ chciałem wiernie oddać ich sens zacząłem szukać interesującej mnie wypowiedzi w Internecie. Niestety nie znalazłem jej ani w brzmieniu, które zapamiętałem, ani żadnym innym, które mniej lub bardziej wyrażałoby poszukiwaną przeze mnie myśl. Wobec tego postanowiłem zrezygnować z zamierzonego tematu. Po pewnym jednak czasie pomyślałem, że w zasadzie nie muszę odnosić się do czyichś słów, aby poruszyć interesujący mnie problem, ale mogę odwołać się do własnej na nie reakcji. A jeśli tak, to nie ma większego znaczenia czy brzmiały one dokładnie tak, jak je zapamiętałem czy nie, a nawet czy w ogóle ktoś je wypowiedział. Ważne jest to, co dzięki nim sobie uświadomiłem.

Myśl, o która mi chodziło brzmiała mniej więcej tak (cudzysłów należy wziąć w cudzysłów, gdyż nie chodzi tu o cytat): „Nie lubię niemowląt. Są one intelektualnie nieinteresujące. Co innego kilkuletnie dzieci, one potrafią być już ciekawymi rozmówcami”. Pierwsza moją reakcją była niezgoda na taki punkt widzenia, w którym miarą wartości człowieka są jego intelektualne zdolności. W tle tego negatywnego nastawienia stały inne znane mi wypowiedzi tej feministycznej działaczki, w śród których znaleźć można też postulat nieograniczonego prawa do aborcji. Chociaż więc wypowiedź ta nie dotyczyła tego problemu, to stał się on głównym kontekstem mojego jej odczytania. Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że zdanie to wzięte samo w sobie opisuje również moje ojcowskie doświadczenie. Czy czasu spędzonego z moimi małymi dziećmi nie przeżywam jako przykrej konieczności odbierającej mi możliwość rozwijania własnych intelektualnych zainteresowań? Czy nie doświadczam tego czasu jako straconego? Czy nie dlatego każdą przeszkodę (opieszałość w sprzątaniu, jedzeniu kolacji, itd.) oddalającą moment, w którym będę mógł wreszcie zająć się swoimi sprawami, przyjmuję ze wzrastającą irytacją i zdenerwowaniem? Czy nie dlatego wreszcie dominującym doświadczeniem mojego ojcostwa jest frustracja? „Tak” – brzmiałaby moja odpowiedź. A przecież gdyby ktoś mnie zapytał czy kocham moje dzieci, to bez wahania i szczerze odparłbym, że bardzo je kocham. A więc tak wygląda ta moja miłość? Cóż za rozczarowanie. Świadomość rozdźwięku między aktualną zdolnością do kochania, do bycia darem, a wysokim ideałem, w który celuję mówiąc „kocham”, staje się dodatkowo źródłem frustracji. Po pewnym czasie staje się również źródłem nadziei, że w miłości można wzrastać. Mając za sobą kilkuletnie doświadczenie ojcostwa mogę z całą pewnością powiedzieć: „dziś potrafię bardziej dawać”. Nawet jeśli to bardziej to tak niewiele, że czasami trudno to zauważyć, to z tego doświadczenia wewnętrznej przemiany wypływa oszałamiająca nadzieja na Miłość bez końca. Zupełnie zaskakującym odkryciem było dla mnie stwierdzenie, że ta wewnętrzna przemiana wpływa również na intelekt uzdalniając go do kontemplacji, do bezpośredniego doświadczania Bożej rzeczywistości. „Odbierając” mi możliwość „intelektualnego rozwoju” moje dzieci „dały i dają” mi możliwość duchowego wzrostu i odkrycia kontemplacyjnego wymiaru intelektu. Zrozumiałem starą prawdę nauczaną przez ojców pustyni, że prakthike poprzedza theorethike, że ćwiczenie się w cnotach otwiera intelekt na oglądanie Boga, nigdy odwrotnie.

Na marginesie tych przemyśleń przypomniałem sobie o artykule profesora Romana Ingardena pt. „Człowiek i czas”, w którym krakowski filozof rozważa związek łączący sposób rozumienia siebie przez człowieka ze sposobem rozumienia i przeżywania czasu. Komuś niezorientowanemu w filozoficznym kontekście, w którym autor prowadzi swoje rozważania, końcowa hipoteza może wydać się niedorzeczna lub cokolwiek osobliwa: czas jest pochodną sposobu istnienia człowieka. W tym kontekście pomyślałem sobie, że sposób w jaki przeżywam swój czas z innymi może być wskaźnikiem mojego zasadniczego sposobu istnienia. Inaczej bowiem przezywa swój czas człowiek, który rozumie siebie i drugiego człowieka jak dar i szansę, a inaczej człowiek, który rozumie drugiego człowieka jako środek do celu, narzędzie, które prędzej czy później, chwilowo lub trwale, staje się przeszkodą w realizacji własnego celu.

Mariusz Rogalski

Dar z siebie – intuicja teologiczna

July 23, 2016 5:00 am

Pewien znajomy ateista zapytał mnie kiedyś, jak osoba wykształcona może w obecnych czasach wierzyć w Boga. Jego zdaniem wiary w Boga, w Stwórcę i Zbawiciela świata, nie da się utrzymać wobec osiągnięć nauk i nieusuwalnej obecności zła w świecie. Nie przypominam sobie, co dokładnie odpowiedziałem, działo się to bowiem kilkanaście lat temu.  Wskazywałem zapewne na metaforyczność biblijnego opisu stworzenia świata i ograniczenia nauk ścisłych, które w sposób metodyczny pozostawiają poza swoim obszarem zainteresowania niemałą część ludzkiego doświadczenia. Dlatego nie są w stanie udzielić odpowiedzi na pytanie o sens istnienia świata w ogóle, a człowieka w szczególności. „No dobrze. Skoro tak – podsumował mój znajomy – to dlaczego ten wasz bóg nie stanie przed nami wszystkimi w taki sposób, aby nikt nie miał wątpliwości, o kogo chodzi i nie powie: ‘Oto jestem’.” Zacząłem coś mówić o niepoznawalności Boga, o transcendencji, o ograniczoności naszych władz poznawczych, ale bez większego przekonania. Nasza rozmowa o Bogu na tym się zakończyła, ale we mnie toczyła się nadal. Gdy opuszczałem mieszkanie znajomych schodząc klatką schodową, dopadło mnie moje esprit d’escalier: „Przecież Bóg spełnił dokładnie życzenie mojego znajomego w osobie Jezusa Chrystusa. Przyszedł, stanął i powiedział: ’Jestem’, a myśmy Go ukrzyżowali.” O tym pisze właśnie św. Paweł w liście do Filipian:

On to istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stając się podobnym do ludzi, a w zewnętrznej postaci uznany za człowieka. Uniżył samego siebie, stając się posłuszny aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej. (Flp 2, 6-8)

Wcielenie Syna Bożego jest wyjściem naprzeciw pragnieniu człowieka, również wierzącego, aby doświadczyć takiej bliskości Boga, która nie pozostawia już miejsca na wątpliwości i każe wyznać: „Pan mój i Bóg mój.” Stając się jednym z nas Bóg dostosowuje się do naszych skończonych możliwości poznawczych i objawia swoją nieskończoną naturę. Bóg przyjmuje nasze warunki, i to zarówno w wymiarze egzystencjalnym, wynikające z naszego śmiertelnego losu (ogołocił samego siebie), jaki te wynikające z naszej wolnej decyzji, z naszego odrzucenia Go (uniżył samego siebie, stając się posłuszny aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej). Właśnie w tym ogołoceniu i uniżeniu siebie samego, Bóg odsłania Swoją naturę, którą jest Miłość, polegająca na nieustannym wzajemnym obdarowywaniu się sobą przez Osoby Trójcy Świętej. Ta miłosna natura Boga ukazuje się w skandalu krzyża.

Aby dobrze to zrozumieć trzeba oderwać się od pierwszego wrażenia, które budzi słowo krzyż. Ponieważ obraz krzyża jako szczytowego wyraz miłości Boga do człowieka spontanicznie odsyła do doświadczenia Męki i cierpienia, to niejako samo z siebie bierze się połączenie miłości i cierpienia. Jeśli jednak nie poddamy się temu mimowolnemu skojarzeniu i spojrzymy głębiej, to dostrzeżemy, że istotą krzyża nie jest cierpienie, ale bezwarunkowe, całkowite, wyłączne oddanie się Drugiemu. Cierpienie, choćby najbardziej przytłaczające, miażdżące, dojmujące, mroczące zmysły, nie jest istotą krzyża. Ukrzyżowanie, które stało się obrazem miłości Boga do człowieka, nawet jeśli mieszczące się w Bożej ekonomi zbawienia,  jest wydarzeniem przygodnym, związanym ściśle z miejscem i czasem, w którym się dokonało. Czy gdyby Jezus zginął zrzucony ze skały przez mieszkańców Nazaretu, albo został ukamienowany wraz z nierządnicą, to Boża wola odkupienia zostałby zniweczona? Sądzę, że nie. Krzyż był naszą decyzją, naszą odpowiedzią na Jego dar z Siebie.

Miłość Boga nie zamyka się w wydarzeniu krzyża. Krzyż należy wpisać w nieustanny proces udzielania się Boga człowiekowi, począwszy od stworzenia, poprzez wcielenie, krzyż i eucharystyczną obecność pośród nas. Bóg stoi przed nami i udziela się nam na miarę naszej odpowiedzi, naszej miłości.

Mariusz Rogalski

Dar z siebie – pierwotna intuicja

June 19, 2016 10:04 am

Bardzo lubię określenie ‘dar z siebie’. Nie znam lepszego, równie adekwatnego określenia na opisanie tego, czym jest miłość. To ostatnie słowo znaczy już tak wiele i tak różnych, a często i sprzecznych rzeczy, że nie znaczy już nic. W zasadzie za każdym razem, kiedy rozmawiamy z kimś o miłości, należałoby uzgadniać sens tego słowa, aby być pewnym, że mówimy o tym samym. Mówiąc o ‘darze z siebie’ nie pozostawiam rozmówcy wątpliwości, czym jest miłość i co to znaczy kochać – kochać to dawać siebie. I nie trzeba być żadnym wyrafinowanym intelektualistą, aby właściwie zrozumieć o co chodzi w postawie ‘daru z siebie’. Mogłem się o tym przekonać jakiś czas temu, gdy przysłuchiwałem się rozmowie Agnieszki (mojej żony) z bratem, który po rozstaniu z dziewczyną dzielił się z nami swoim sceptycyzmem w sprawie istnienia miłości. Rozmowa ta wyglądała mniej więcej tak:

– Nie wiem, czy ja kocham. Nie wiem, co to miłość. Czy coś takiego w ogóle istnieje? – wyznał Kamil zapytany o powody rozstania ze swoją ostatnią dziewczyną.

– No co ty, brat? – spytała Agnieszka uśmiechając się do Kamila – Nie kochasz mnie?

– Nie no, co ty, siostra. Pewnie, że cię kocham.

– No to, co to znaczy, że mnie kochasz? – nie dawała za wygraną Agnieszka.

– No, że gdyby coś ci stało, to zrobiłbym wszystko, żeby ci pomóc…. dałbym się za ciebie porąbać.

Przysłuchiwałem sie tej rozmowie podziwiając jak Agnieszka jednym pytaniem – „Nie kochasz mnie?” – otwiera drogę do rozumienia istoty miłości. Kochać bowiem to pragnąć dobra drugiej osoby, afirmować jej wartości jako osoby właśnie, stawiając na szali swoje własne dobro, a nawet swoją własną osobę, a czyniąc to doświadczać siebie jako istoty wolnej rozumnej i spełniającej swoje najwyższe powołanie, doświadczać pełni człowieczeństwa. Wszystko to, co wyczytałem w mądrych traktatach rozpisane na dziesiątkach stron, rozłożone na czynniki proste i z powrotem powiązane w zgrabne sylogizmy, w jednym momencie stanęło mi przed oczyma jako organiczna całość wyrastająca z doświadczenia żywej relacji bliskich sobie osób. Kamil nie potrzebował żadnych studiów, aby uchwycić sens miłości jako daru z siebie. Źródłem jego rozumienia nie była nabyta w toku żmudnych analiz i wieloletniego badania wiedza, ale bezpośrednia intuicja dostępna w doświadczeniu drugiej osoby. Takie rozumienie nie musi przybierać jakiejś językowej formy w postaci mniej lub bardziej rozbudowanej teorii. Co więcej, właściwym żywiołem, w którym wyraża się takie rozumienie miłości jest działanie, a nie teoretyczne dociekanie jej istoty. Rozumienie w tym sensie nie oznacza posiadania adekwatnie wyartykułowanej treści poznania, ale oznacza, po heideggerowsku, pewien sposób funkcjonowania w świecie. Tak jak szewc rozumie się na swoim fachu i zgodnie z tym rozumieniem postępuje wykonując swój zawód, tak i ten, kto rozumie miłość jako dar z siebie odpowiednio do tego rozumienia kształtuje swoje relacje z innymi ludźmi.

Nie chciałbym, aby to co wyżej napisałem było brane za wyraz postawy negującej wartość teoretycznego namysłu nad istotą miłości. Bynajmniej, uważam, że jest on bardzo potrzebny. Taki namysł nie jest intelektualną rozrywką znudzonych czy nawiedzonych osobników, ale praktyczną koniecznością. Niebezpieczeństwem jakie bowiem grozi postawie opartej na pierwotnej intuicji dostępnej w codziennym doświadczeniu i nie pogłębionej przez teoretyczny namysł, jest załamanie się jej w obliczu negatywnych doświadczeń. Osobiste doświadczenie podniesione na poziom teoretycznej wiedzy stabilizuje taką chwiejną postawę. Jednak ostatecznym oparciem, na którym wspiera się postawa daru z siebie jest Ten, który „istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi” (Flp 2).

Mariusz Rogalski