Jest godzina 23. Od trzech godzin siedzę w oczekiwaniu na samolot, który już od godziny miał być w powietrzu. Awaria trzech toalet spowodowała nasze opóźnienie. Fizycznie jest godzina 1 w nocy, bo taka jest różnica w strefach czasowych. Biorąc pod uwagę, że ostatniej nocy spałem niecałe 5 godzin i od godziny 4.50 jestem na nogach, to mój pierwszy dzień urlopu nie wygląda najlepiej.
W każdym razie na lotnisko w Meksyku dotarłem spokojnie i na czas. Zawiózł mnie Mario, kierowca Paty, tej która pomogła dostać się na Mszę św. w Bazylice przy głównym ołtarzu, znajoma Padre Chevas. Mszę św. tego dnia odprawiłem w domu Pepe i Beatriz. Po skromnym śniadaniu wyruszyliśmy na lotnisk,o ciesząc się z tego, że rano nie ma jeszcze dużego ruchu. Kolejka do United była dłuuuuuuuga. Stałem dwie części różańca (po hiszpańsku).
W końcu odlecieliśmy. W samolocie nie dają nic do jedzenia. Tylko dwa razy coś do picia. W LA byliśmy o czasie. Choć dość sprawnie nas dzielono, żeby przejście przez Immigration wypadło w miarę szybko, i tak znowu było trochę czekania. Uzupełniłem „braki” w Różańcu. Customs Oficer był bardzo przyjazny. Przyznał, że wolałby być księdzem, spotyka się milszych ludzi. Dostałem więc znowu wizę na pół roku do USA i po odebraniu walizki i nadaniu jej spotkałem się z Pat, Educatorem Modelu Creightona z LA. Poprosiła ją Sue Hilgers, żeby się mną “zaopiekowała” przez te 10 godzin oczekiwania na lot przez Sydney do Auckland, NZ.
Najpierw jedziemy do niej do domu, by razem z jej mężem, wybrać się na lunch. Ponieważ znowu jestem w USA, więc na posiłek musi być stek i sałata. Czyli zielenina przerobiona i nieprzerobiona. Potem jedziemy na podbój LA. Najpierw do dziesięcioletniej katedry. Niezwykłej budowli na cześć Matki Bożej Anielskiej, jak na Miasto Aniołów wypada. W podziemiach mauzoleum, czyli cmentarz. Robię zdjęcie grobu Gregory Pecka, który był gorliwym katolikiem. Spoczywa razem ze swoją żoną. Po dłuższych poszukiwaniach pytam wreszcie ochronę, gdzie jest kaplica Najświętszego Sakramentu. Szczęśliwie spędzamy tam trochę czasu.
Wszyscy wiemy, że LA to przede wszystkim Hollywood. Udajemy się więc na poszukiwanie miejsca, gdzie będzie można zrobić zdjęcie, żeby nie było, że tam nie byłem. Mission completed. Zatrzymujemy się więc jeszcze na chwilę w Sturbucks, żeby sprawdzić pocztę i wysłać zdjęcie na bloga. LA przywitało mnie przelotnymi opadami deszczu, czasem przechodzącymi w niezłą ulewę. Na prośbę skierowaną do Anioła Stróża Miasta Aniołów – na czas robienia zdjęcia deszcz staje się spokojną mżawką.
Ponieważ już zobaczyliśmy, co tylko się dało zobaczyć, wracamy do domu, żeby jeszcze chwilę odpocząć. Na kolację najbardziej klasyczny produkt Ameryki – cheesburger. Smakuje wyjątkowo smacznie. Pat odwozi mnie na lotnisko i już od 20 czekam na samolot. Ludzie dookoła śpią, gdzie się da. Z podłogą łącznie. Pani z United co chwile zapowiada, że jeszcze chwila, że za kolejne 15 minut przekaże informację. Póki co jest jeszcze ciągle szansa, że zdążę na samolot. Staram się być dobrej myśli. Ale wygląda na to, że nawet mój sprzęt się zmęczył i czytnik Kindle, co starcza na miesiąc zasygnalizował wyczerpanie baterii.
Pani zapowiedziała przed chwilą, że awarię usunięto i zaraz zaczną nas wpuszczać. Lecimy potężnym boeingiem 747-400, takim, co to ma 2 piętra. To u góry to dla pierwszej klasy. Ja mam miejsce nr 36 c. I jeszcze za mną jest wiele rzędów. Z tego, co pokazują na ekranie to jest ich 61, więc jestem prawie w połowie. Przede mną 12.049 km. Czas 15 godzin. Po drodze, ze względu na różnice stref czasowych gubię jeden dzień. Wylatuję w poniedziałek, a ląduję rano w środę. Niesamowite. Pierwsza grupa już wchodzi. Zaraz moja. Do zobaczenia w Nowej Zelandii.
Fr Jay
Categorised in: Ks. Jarosław Szymczak