“Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem.” (Łk 14,27)
Gdy idę zatłoczoną ulicą miasta i mijam setki ludzi – młodych, w sile wieku, starszych, niektórych uśmiechniętych, niektórych smutnych, dociera do mnie wówczas świadomość, że tylu ilu ludzi tu jest, każdy ma swój krzyż i żaden z nich nie jest ważniejszy od drugiego. Bo ten, z pozoru mały, może mieć sęk, która będzie uwierał tak bardzo, że pod nim otworzy się rana, która nie będzie mogła się zagoić. A ten z pozoru wielki może być dużo lżejszy, niż się wydaje. Nie ma to znaczenia.
Krzyż jest krzyżem.
Ważne jest, aby zechcieć ten krzyż przyjąć. I nieść. A nie uciekać, nie udawać, że go nie ma.
Aby zrozumieć mój krzyż, musiałam się znaleźć na pustyni. Tak. Na pustyni. Mimo że byłam w domu, w pracy i miałam swoje obowiązki. Odcięłam się od mediów i zbytecznej wrzawy na własne życzenie, ale towarzyszyło mi też olbrzmymie poczucie pustki i osamotnienia.
Wiedziałam, że Pan Bóg jest przy mnie, ale zupełnie Go nie rozumiałam. Trwać przy Nim pomogły mi zobowiązania modlitwy. Później pojawiły się konkretne znaki, sygnały i osoby przysłane przez Niego, aby wyprowadzić mnie z tej pustyni jak najszybciej.
Dziękuję Ci, Panie, za mój krzyż. Taki, a nie inny. Dziękuję Ci za moich braci i siostry w wierze, którzy niosą swój krzyż w ufności. Dziękuję Ci też za wszelkie łaski i siły, które są nam potrzebne, aby ten krzyż przyjąć i dźwigać.
Z pozdrowieniami wśród trudów dnia codziennego,
Dorota
Categorised in: Dorota