W warunkach topniejącego już śniegu w Zakopanem staję po raz pierwszy w życiu na nartach. Mąż postanowił bowiem wziąć dla mnie lekcje. Instruktor ten sam, co uczy naszą córkę. Ośla łączka. Krótka nauka chodzenia w butach narciarskich, co nie takie proste. Krótka nauka hamowania, podchodzenia bokiem. Potem trzeba się jakoś dostać na czubek niewysokiego stoku. Wyciągiem, którym też nigdy. Po stalowej linie przesuwają się pałąki. Trzeba się czegoś złapać i jechać.
I wtedy zostaję potraktowana jak nasze i innych tutaj obecnych dzieci. Wjazd na górę wygląda w ten sposób, że instruktor staje za mną i każe się o siebie oprzeć. Mimo to próbuję jednak sama i męczę się potwornie, aż do dziesiątej chyba komendy, żeby cały ciężar ciała przenieść jednak poza siebie. Martwię się, że człowiek ulegnie zgnieceniu, odpadnie od wyciągu, dostanie zawału, o czym go obszernie informuję. Nic takiego się nie dzieje. Wjeżdżamy (mimo delikatnych uszczypliwości i wesołości znajomych 😉 ).
Jest to jednak doświadczenie, które mną wstrząsa. Nigdy nie byłam tak blisko zrozumienia, co znaczy “przerzucić swoje ciężary na Niego”. Dosłownie zawisnąć, oprzeć się, do utraty kurczowej kontroli nad wydarzeniami. Znaczy – dać swojemu ciału i duszy odpocząć w stanie najwyższego zaopiekowania. Nawet nie wspinać się na jakieś szczyty świętości, dopinając belki do pagonów. Dać się poprowadzić, może w szczególnie trudnym czasie, gdy wydawałoby się, że nic nie działa jak powinno.
Moc pozdrowień z Tatr
M
Categorised in: Małgorzata Rybak