Z jaką radością sprawowałem Mszę św. u Matki Bożej na Jasnej Górze w Jej cudownej kaplicy. O tej porze roku było spokojnie i bardzo kameralnie. Kilka sióstr zakonnych w moim wieku i trochę starsze, z którymi mogliśmy wymienić pełne pokoju, ciszy i wewnętrznej radości pozdrowienia, oraz dosłownie kilka osób świeckich i nas trzech kapłanów koncelebrujących Mszę św. o Niej. Nawet to, że po łacinie i że cała śpiewana (śpiew gregoriański oczywiście z Missa de Angelis – mojej ulubionej) pogłębiał to wrażenie spokoju i oderwania od wszystkiego. A nad tym wszystkim Jej najpiękniejsze spojrzenie. Oczy, które dotykają Ciebie z największą miłością, jakby nie patrząc, żeby dotknąć od razu serca. I dziękczynienie po Mszy św., które było tylko patrzeniem na siebie nawzajem.
Droga powrotna wiodła przez Kalisz, bo dawno nie byłem u św. Józefa. U Niego, jak to u mężczyzny, było trochę inaczej: głośniej i aktywniej – bo trwają prace nad remontem organów na chórze. A św. Józef z całą Świętą Rodziną adorowali Najświętszy Sakrament. Oni od strony ołtarza; my po drugiej, przed kratą. Ale można ich rozpoznać po tym samym, co na Jasnej Górze: są tak zanurzeni w ciszy (mimo hałasów), żeby nie uronić najmniejszej myśli kierowanej do Nich przez Pana Jezusa. Zasłuchani w Nim i w Niego i tak pięknie słuchający nas.
Po ludzku to był jakiś wysiłek; tyle godzin w samochodzie (na szczęście prowadził przyjaciel od lat), sporo wydłużona trasa (a jeszcze przecież trzeba było wrócić do domu) i dodatkowe zmęczenie, ale czas jakże cenny i błogosławiony. Mogłem osobiście zostawić IM wszystkich Was, Kochani, i powierzyć tak bardzo imiennie troskę o tyle Waszych spraw i intencji.
Z modlitwą serdeczną
Ks. Jarosław
Categorised in: Ks. Jarosław Szymczak